Reklama

Gabriel Tułodziecki wspomina wrzesień 1939 r.

Gazeta CLI
04/10/2016 15:42

W momencie wybuchu II wojny światowej Gabriel Tułodziecki z Kikoła miał 7 lat. Mieszkał razem z rodziną w domu przy ul. Toruńskiej. Pamięta bombardowanie Kikoła, deportowanie do Austrii i powrót do kraju. Blisko 80 lat po tych traumatycznych wydarzeniach wspomina z nami życie tuż przed i po wybuchu wojny. Rozmawiał Andrzej Korpalski.

Jakie panowały nastroje tuż przed wybuchem wojny?

- Mogę powiedzieć o tym, co wtedy mówili rodzice. Ja jako dziecko nie zdawałem sobie wtedy sprawy z tych wydarzeń. Był nastrój wojenny. Wiem, że przed wrześniem nisko nad ziemią latały samoloty P-11, ale to były nasze maszyny. To pewnie dlatego, że w Toruniu było lotnisko. Mama wtedy mówiła, że pewnie będzie wojna, bo samoloty latały. Pamiętam rozmowę rodziców, że w razie wybuchu wojny tata zostałby wcielony do wojska. Nie było jeszcze propagandy niemieckiej, ale czuć było to wszystko w powietrzu. Było nas w domu w Kikole troje rodzeństwa, rodzice i macocha taty. Wcześniej mieszkaliśmy 4 km od Kikoła, ale w 1935 roku przeprowadziliśmy się tutaj. Ojciec kupił działkę i postawił dom. Tata pochodził z biednej rodziny, zajmował się rolnictwem. I z takim stanem posiadania w 1939 roku weszliśmy w wojnę.

Czy przed 1 września docierały do miejscowych jakieś informacje?

- Nie było jeszcze prądu. Ojciec miała taką specjalną antenę i małe radyjko na baterię. Tym źródłem pewnie jakieś informacje przechodziły, ale akurat ja nie kojarzę jakichś konkretnych komunikatów.

Czy 1 września ktoś z rodzeństwa poszedł do szkoły?

- Ja do szkoły jeszcze nie chodziłem, ale poszła tego dnia moja siostra. Wtedy w Kikole była trzyklasowa szkoła podstawowa.

Jak wyglądał Kikół po wybuchu wojny?

- Tutaj żadnych działań militarnych nie było. Jedynie w powietrzu hulały niemieckie samoloty. Patrzyliśmy w kierunku Lipna, jak chciały prawdopodobnie zbombardować most. W mojej pamięci najbardziej zapadło wydarzenie z drugiego lub trzeciego dnia wojny, gdy zbombardowano Kikół. Staliśmy w oknie, pełno było tutaj uciekinierów. Były wozy, mnóstwo ludności. Propaganda niemiecka zrobiła wiele zamieszania, by wprowadzić dezorganizację i faktycznie naród jechał nie wiadomo dokąd, wszyscy uciekali przed jakimiś wrogami. Na naszym podwórzu było pełno ludzi, wchodzili do nas, brali wodę bez pytania, to był kompletny chaos. Taty już nie było, bo dostał wezwanie do wojska i jeszcze przed 1 września był w Toruniu. W pewnym momencie przeleciał samolot, nie było wielu drzew i gęstej zabudowy. Gdy przeleciał nad naszym budynkiem, usłyszałem ogromne wybuchy i zobaczyłem kłęby czarnego dymu. Ludzie myśleli, że to gaz, więc mama dawała nam mleko do picia, co miało rzekomo łagodzić skutki zatrucia.

Czy straty były duże?

- To było na ul. Toruńskiej, ok. 200 m. od nas. Ja tego nie widziałem, bo mama mnie nie puściła, ale było masę zabitych ludzi, wielu rannych. Mama wciąż płakała. Słyszałem z opowiadania, że jakaś pani zginęła z całą rodziną, że szczątki ludzkie wisiały na drutach, a ksiądz chodził i uspokajał kogo się dało. Po paru dniach jak poszliśmy tamtędy z mamą, wszystko było uprzątnięte, zostały tylko gruzy po budynkach. Bomby zniszczyły całkowicie jeden budynek, inne uszkodziły. Dalej nie było żadnych tego typu aktów. Tu nie było żadnego ważnego ośrodka, czy fabryki, chodziło o narobienie szumu i hałasu. Tyle pamiętam z początku wojny.

Jak na naszym terenie wyglądała okupacja?

- Rok czasu żyliśmy pod okupacją. Nie widziałem, by były tu jakiekolwiek egzekucje, czy represje. Tata wrócił po dwóch tygodniach. Dostał się do niewoli pod Warszawą, był ranny. Jako, że szeregowych zwolniono, wrócił do nas. Pamiętam, że mam bardzo się ucieszyła. Ale i życie zaczęło wtedy toczyć się trochę bardziej normalnie. Pamiętam jak przed wojną tata przyjaźnił się razem z Niemcem, a mniejszość niemiecka była tu dość liczna. Gdy nastała okupacja ten Niemiec został sołtysem i do taty nawet się nie odzywał. Mówiliśmy w domu, ze został kimś i zapomniał o przyjaźni.

Potem najeźdźca zabrał wasz dom i ziemię.

- Po roku zaczęto wysiedlać z tej gminy ludzi. Gospodarstwa takie jak nasze, gdzie była przyzwoita chata i ziemia, były pożądane przez Niemców. Sprowadzali rodaków z zagranicy i osadzali na nasze miejsca. Ten sołtys powiedział nam pewnego dnia, byśmy się przygotowali na wysiedlenie. Mama uszyła nam plecaki i byliśmy gotowi. Pamiętam też, jak w zimę na zamarzniętym jeziorze w Kikole ćwiczyło niemieckie wojsko. Wtedy rodzice mówili, że oby zarwał się lód i oni by się potopili, byłby spokój. A więc te rozmowy w domu musiały być, skoro to pamiętam. Mimo wszytko musieliśmy jakoś żyć. Ojciec musiał pracować na roli, miał ładnego konia. Pewnego dnia zobaczyli go przejeżdżający Niemcy i zabrali tacie, dając w zamian nędzną szkapę. Wracając do życia w czasie wojny, pamiętam, że restrykcji nie było, ale np. nie wolno było na własną potrzebę zabijać świń, bo za to groził obóz.

Czy ktoś znajomy trafił do obozu?

- Z naszej rodziny do obozu nikt nie trafił. Ojciec skończył trzy klasy szkoły podstawowej, w dalszej rodzinie też nie było urzędników, czy nauczycieli. Zaborca celował w inteligencję. Wiem, że do obozu w Dachau trafił nasz ksiądz, w nocy zabrało go Gestapo. Na szczęście przeżył wojnę i nawet na rok wrócił na parafię.

Czy istniało życie w centrum wsi, były jakieś sklepy, można było cokolwiek kupić?

- Jeść mieliśmy co. Mama hodowała drób, było gospodarstwo. Nie można było dostać butów. W Kikole były przed wojną piekarnie, masarnie i sklepy spożywcze, ale jak weszli Niemcy, to się zmieniło. Swoje sklepy prowadziła mniejszość żydowska, te od razu zlikwidowano. Był też jeden Niemiec, który prowadził lokal gastronomiczny, ale tylko dla Niemców.

Jak wyglądało położenie kikolskich żydów?

- Było dwóch żandarmów, którzy sprawowali nad nimi nadzór. Co dzień robili im zbiórki na rynku w Kikole. Pamiętam, że gwizdali w gwizdki, stąd miejscowi nazywali ich "gwizdakami". Z opowiadań wiem, że żydowscy znajomi matki przynosili do nas bagaże. Kazano im na własną rękę zorganizować sobie transport i jechać do getta w Łodzi. Postępowano z nimi dużo gorzej niż z nami, zabierano rzeczy, które mieli ze sobą. Raczej ich tutaj nie mordowano, ale traktowano gorzej. Niestety chyba nikt nie przeżył, prawdopodobnie zginęli w obozach.

Jak wspomina pan wywózkę?

- Wywieziono nas wiosną w 1941 roku do Austrii. Wiem, że było w naszym domu trzech różnych właścicieli, a po wojnie siedzibę zrobiło sobie NKWD. Gdy wróciliśmy, wszystko było zdewastowane. Ale wracając do wywózki, nocą podjechała furmanka, weszło do domu dwóch ssmanów, kazali zabrać to co niezbędne i zapakowali nas na wóz. Noc spędziliśmy jeszcze w Kikole, w specjalnym baraku, który postawili Niemcy. Na drugi dzień wywieźli nas samochodami do Torunia. Wiem, że było bardzo duszno, ludzie płakali, było tłoczno. W Toruniu spędziliśmy 1-2 noce, tam nastąpiła segregacja. Ojca oddzielono, my z mamą spaliśmy w jakiejś piwnicy. Na szczęście nazajutrz tata wrócił, puścili go. Nie było przesłuchań, tylko trzymali nas osobno. W Toruniu nas karmiono, następnie wywieziono do Łodzi. Tam spędziliśmy 2 tygodnie w swego rodzaju ośrodku. Mężczyźni pracowali przy ogródkach, a dzieci się bawiły. Tam załadowano nas do pociągu i wywieziono za granicę.

Jak żyło się wam w Austrii?

- Przydzielono nas do właściciela zamku i wielkiego gospodarstwa rolnego. Tam spędziliśmy czas aż do maja 1945 roku, wyzwolili nas Amerykanie. W Austrii nas nie prześladowano. Mama pracowała na kuchni, tata w polu. Tam zobaczyłem urządzenia na prąd, czy silniki mechaniczne. Młodsza siostra chodziła do przedszkola, ale uciekała stamtąd. Myśmy ze starszą siostrą mieli jakieś drobne obowiązki jak np. przynoszenie drewna na opał. Dopiero w ostatnim roku zaczęły się bombardowania, więc ten czas również wyrył się w mojej pamięci. Bardzo odbiło się to na mamie i na całej rodzinie. Kosztowało nas to wiele nerwów, na szczęście bomby spadały najczęściej na pola, my się zawsze chowaliśmy. Po nalotach widziałem dużo zabitych. Pamiętam jeden z nalotów, gdy była straszna mgła. My siedzieliśmy w schronie, a w lesie robotnicy chowali się w specjalnych jamach. Celem było pobliskie lotnisko, ale bomby spadły obok. Gdy przyszły roztopy, chodziliśmy się kąpać w lejach, które powstały w wyniku bombardowania.

Na koniec był powrót w rodzinne strony.

- Nie wszyscy chcieli do Polski wracać. Odezwała się rodzina z USA, mogliśmy wyjechać. Ale ojciec nie chciał, a gdy kontakt nawiązała rodzina z Polski, w 1946 roku udało się wrócić tutaj, gdzie jak widać, mieszkam do dzisiaj.

Dziękuję serdecznie za rozmowę i życzę wiele zdrowia.

- Dziękuję i wzajemnie.

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo lipno-cli.pl




Reklama
Wróć do