W miniony piątek społeczność Szkoły Podstawowej w Woli oddała hołd swojej patronce Irenie Sendlerowej. Patronem medialnym wydarzenia był tygodnik CLI.
– 15 lutego przypadają urodziny naszej patronki – przypomniała Iwona Kwaśniewska, nauczycielka w Szkole Podstawowej im. Ireny Sendlerowej w Woli. – Bardzo się cieszę, że uczniowie są odświętnie ubrani, bo tak wypada z okazji urodzin. Dzisiaj spotykamy się z okazji 110. urodzin Ireny Sendlerowej, wspomnimy naszą patronkę, a potem złożymy kwiaty i znicze przed poświęconym jej pomnikiem, przed naszą szkołą.
Uczniowie, nauczyciele i pracownicy szkoły spotkali się na apelu, by wspólnie uczcić pamięć urodzonej przed 110 laty Ireny Sendlerowej, swojej patronki, której dokonania naśladują wiernie, motto życiowe promują, a postacią chlubią się w środowisku lokalnym i w kraju, uczestnicząc we wszelkich przedsięwzięciach sendlerowskich.
Tym razem apel był wirtualnym spotkaniem ze ś. p. Ireną Sendlerową, wysłuchaniem jej spowiedzi. Było podniośle, wzruszająco i pouczająco, bo nikt po tym apelu nie wyszedł z nieznajomością tej niezwykłej postaci.
– Ja, Irena z domu Krzyżanowska, urodziłam się 15 lutego 1910 roku – opowiadała Irena Sendlerowa. – Moi rodzice byli polskimi katolikami. Mieszkaliśmy w Otwocku, 15 mil na południowy wschód od Warszawy. Ojciec był socjalistą, wierzył w równość wszystkich ludzi. Był lekarzem, który leczył jako jeden z niewielu biednych, żydowskich pacjentów. Nigdy nie zapomnę słów ojca, choć wypowiedział je, gdy miałam zaledwie kilka lat :"Jeżeli widzisz kogoś tonącego, musisz skoczyć i spróbować go uratować, nawet jeśli nie umiesz pływać". Był to drogowskaz moich przyszłych dni. W 1917 roku wybuchła epidemia tyfusu, ojciec pomagał wszystkich chorym, nie potrafił trzymać się z boku, zaraził się. Tak właśnie zginął. Przeniosłam się z mamą do Warszawy, w kolegium podążałam za myślą zaszczepioną przez ojca. Gniewała mnie segregacja żydowskich uczniów w klasie. Pewnego dnia wzięłam więc swoje książki i przeniosłam się na żydowską stronę pokoju. Powiedziałam nauczycielowi, że od teraz jestem więc Żydówką. Za ten czyn zostałam zawieszona w prawach ucznia i o mało nie straciłam miejsca na uczelni. W 1931 roku poślubiłam Mieczysława Sendlera, asystenta na Uniwersytecie Warszawskim. Dostałam pracę w warszawskim Ośrodku Pomocy Społecznej jako starszy administrator. Organizowałam stołówki, żywność, porady, a nawet pomoc finansową dla sierot, chorych, starszych i ubogich.
Nastał czas wojny. Warszawę opanowali naziści i natychmiast zaczęli wydawać dekrety wykluczające Żydów ze wszystkich sfer życia, nie mieli jak zarobkować i utrzymać się, musieli wszyscy powyżej 12. roku życia nosić żółte opaski z gwiazdą Dawida.
– Musiałam im pomóc – słyszymy we wzruszającej spowiedzi Ireny Sendlerowej. – Zaczęłam rejestrować potrzebujące rodziny żydowskie poprzez fikcyjne imiona chrześcijańskie. To był sposób na zapewnienie im odzieży, lekarstw i pieniędzy. Aby powstrzymać polskie lub nazistowskie władze od odwiedzania domów moich podopiecznych, w raportach stwierdzałam, że mieszkający w nich ludzie cierpią na bardzo poważne choroby zakaźne, tyfus i gruźlicę. Niestety w 1940 roku hitlerowcy stworzyli getto warszawskie, w którym stłoczyli Żydów. Wybudowali mury wysokie, z drutem kolczastym na górze, jedzenie było reglamentowane. Były to głodowe porcje. Wkrótce przywieźli Żydów z innych części Polski, a następnie Europy. Warunki pogorszyły się, przeludnienie spowodowało choroby. Permanentnie brakowało żywności, ludziom brakowało sił, zginęło ich tysiące, byłam przerażona. Nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić jakie tam panowały warunki. Mimo to załatwiłam sobie przepustkę do getta – oficjalnie do kontroli warunków sanitarnych. Zaczęłam dystrybucję leków, odzieży i żywności. Warunki były jednak przerażające. Postanowiłam, że jedynym wyjściem będzie ratowanie dzieci. Potrzebowałam grup pomocników, którzy dostaną się do getta i przekonają rodziców, aby ich dzieci zostały przemycone do innego życia. Potrzebowałam ludzi, aby znaleźć bezpieczne domy, gdzie dzieci mogły być ukryte. Najpierw ratowałam osierocone dzieci z wewnątrz getta. Tymczasem naziści zdecydowali, że Żydzi nie umierają dość szybko i na początku lata 1942 roku zbudowali obóz zagłady. Teraz nie było czasu do stracenia. Postanowiłam o dołączeniu do Żegoty, teraz mogłam działać bardziej efektywnie. Sama pracowałam w grupie, która przemycała dzieci na zewnątrz getta, to była bolesna, rozdzierająca serce praca. Najpierw przekonywałam rodziców, że ich dzieci będą bezpieczniejsze. Wielu rodziców nie mogło znieść rozstania z dziećmi i kiedy zespół powracał kolejnego dnia, dowiadywał się, że cała rodzina została wywieziona do Treblinki. Inni pozwalali dzieciom odejść, błagając, by przyrzec im, że przetrwają. Jedyne, co mogłam im odpowiedzieć to to, że zostając w getcie, umrą. Szlochając, krzycząc, małe dzieci, niemowlęta, były zabierane z ramion rodziców. W większości przypadków rodzice nigdy nie zobaczyli ich ponownie. Przemycałam dzieci w walizkach, pudłach, workach, nawet trumnach. Przechodziliśmy przez sieć tajnych przejść, kanałami. Jako zespół medyczny czasem miałam dostęp do karetki. Wtedy mogłam ukryć dzieci pod kocami, gdy przejeżdżaliśmy przez bramę. Było też kilka budynków, które łączyły getto i świat zewnętrzny. Jednym z nich był kościół katolicki. Wchodziły do niego dzieci żydowskie, wychodziły katolickie. Robiłam tajne zapiski na temat każdego dziecka, tak żeby kiedyś mogły być ponownie połączone ze swoimi rodzinami. Wymieniałam w nich prawdziwe imię dziecka i fałszywą tożsamość. Notatki trzymałam w sekrecie, ukrywając w słoiku pod jabłonią. Następowało ostateczne rozwiązanie, coraz więcej Żydów bylo transportowanych do obozów zagłady. Na początku 1943 roku kilka tysięcy z pozostałych w warszawskim getcie Żydów powstało przeciw Niemcom, byli uzbrojeni tylko w broń ręczną. W połowie maja getto upadło. Pracowałam ciężko, niestety w październiku 1943 roku mój dom został najechany przez Gestapo. Miałam przy sobie wykaz nazwisk dzieci, mój kolega natychmiast schował kawałki papieru w bieliźnie, poszłam otworzyć drzwi, po przeszukaniu zostałam aresztowana, zabrali mnie na Pawiak, to było straszne. Przez następne tygodnie torturowali mnie, moje nogi i stopy były kaleczone, bite, łamane, odmówiłam podania nazwisk innych pracowników, nie podałam informacji o dzieciach. Uratowano mnie, do końca wojny mieszkałam w ukryciu, odzyskałam dzięki przyjaciółce listy moich dzieci i schowałam je w słoikach w ogródku sąsiada. Moje rany powoli goiły się. Kilka dni po moim ocaleniu zmarła mama. Oficerowie SS pojawili się na pogrzebie, wymagając od żałobników informacji, gdzie się ukryłam. Nadal w ukryciu pomagałam ludziom. 1 sierpnia 1944 roku rozpoczęło się powstanie warszawskie. Po wyzwoleniu Warszawy w styczniu 1945 roku wykopałam słoiki zawierające imiona i nazwiska dzieci, i przekazałam je do Komitetu Żydowskiego, by zorganizowano powrót dzieci do żydowskich krewnych. Większość rodziców jednak zginęła w obozach zagłady. Po wojnie starałam się wieść normalne życie. Rozwiodłam się i wyszłam za mąż po raz drugi w 1947 roku za podziemnego działacza Stefana Zgrzembskiego. Miałam dwóch synów, jeden zmarł wkrótce po urodzeniu, i córkę. Pracowałam jako pracownik opieki społecznej i dyrektorka szkół zawodowych. W 1965 roku stałam się jedną z pierwszych osób uhonorowanych jako „Sprawiedliwa wśród Narodów Świata” przez Yad Vashem. Przez długi czas moja historia pozostawała nieznana. W 1999 roku kilkoro młodych ludzi z Kansas, prowadząc badania na temat Holocaustu, natknęło się na wzmiankę o mnie i postanowili dowiedzieć się więcej. Oni napisali sztukę "Życie w słoiku". To wprowadziło moją postać w świat mediów. 10 października 2003 roku otrzymałam Order Orła Białego, najwyższe polskie odznaczenie cywilne, a także nagrodę Jana Karskiego w Centrum Kultury Polskiej w Waszyngtonie "Za odwagę i serce". W roku 2005 niektóre z ocalonych przeze mnie dzieci odwiedziły mnie, miałam wtedy ponad 90 lat. Zapytały mnie, dlaczego zrobiłam to, co zrobiłam. Cóż mogłam odpowiedzieć. Powiedziałam: „nie można oceniać ludzi na podstawie ich rasy czy religii, można tylko dzielić ludzi na dobrych i złych, dobro zawsze zwycięży.”
Irena Sendlerowa zmarła w poniedziałek 12 maja 2008 roku, w małym pokoiku w Domu Opieki w Warszawie. Miała 98 lat. Wiele osób opłakiwało jej odejście, w tym kilkoro tych, którzy zawdzięczali jej odwadze swoje życie. Jest pochowana na Cmentarzu Powązkowskim w Warszawie, a wszystkie pamiątki po niej córka Janina Zgrzembska przekazała do Muzeum Historii Żydów Polskich w Warszawie. Od 2015 roku Irena Sendlerowa jest patronem Szkoły Podstawowej w Woli. Dzięki temu społeczność gminy Kikół, powiatu lipnowskiego i nasi Czytelnicy przez te 5 lat mieli okazję bardzo zgłębić wiedzę o kobiecie, która uratowała 2500 tysiąca dzieci.
W 110. rocznicę urodzin Ireny Sendlerowej obelisk na dziedzińcu szkoły w Woli poświęcony patronce rozświetliły znicze. Nie zabrakło kwiatów i hołdu oddanego przez społeczność szkolną z wicedyrektor Ewą Czarnecką na czele. Patronem medialnym urodzin patronki szkoły w Woli był tygodnik CLI.
Tekst i fot. Lidia Jagielska
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie